wtorek, 8 lutego 2011

Mazowsze 2017

W ostatni weekend postanowić odwiedzić stryjka, no i wybrałem się na wycieczkę do sąsiedniego ramienia galaktyki. Wracając zahaczyłem o fałdę czasoprzestrzenną jak wychodziłem z Obłoku Oorta i mój rower hiperprzestrzenny wpadł w poślizg... ledwie go opanowałem i co prawda idealnie w lądowisko trafiłem, ale nie w 2011 tylko 2017.


Przez te kilka lat zepsuła się strasznie obsługa naziemna - lądowisko zapyziałe, zarośnięte i jeszcze jakieś robale się zalęgły.


Zlazłem z roweru i postawiłem wreszcie nogi na ojczystym betonie. Jak chwilę odsapnąłem, to tak sobie pomyślałem, że wybudowano nowy kosmodrom, a tego starego nie zburzono tylko ze względu na zbłąkanych wędrowców takich jak ja.


Ponieważ port kosmiczny był w trybie offline, a ja musiałem kilka godzin odczekać zanim ruszę w podróż we właściwy czas, to postanowiłem się przejść po okolicy.


Już po kilku minutach okazało się że łączność ze światem dosłownie podupadła.









Krwiożercze brzozy zajęły się słupami i po niektórych zostały tylko ogryzki.




A innymi zajęły się betonożerne robale, które znałem z płyty kosmodromu.



Chciałem się jednemu bliżej przyjrzeć, ale ten zawinął się, wbił się z powrotem w beton i po chwili zniknął.



Kontynuowałem spacer i okazało się że gościnność mieszkańców Mazowsza uleciała gdzieś w mroźne otchłanie kosmiczne, a mnie przywitały zabite dechami okna i studnie.





Ale... w końcu trafiłem na jakąś chatynkę z otwartymi na oścież  drzwiami zapraszającymi do środka.



Ale w środku ziała pustka i żywej duszy nie było. Wędrowałem dalej od jednego gospodarstwa do drugiego, ale wszędzie pustka i ruiny.















Teraz już byłem pewien, że nagle nadeszła zagłada. Nikt nie zdążył się schronić w schronach, które tez stały otwarte i puste.







Gdy tak snułem się w ponurym nastroju, omal nie padłem ofiarą zdziczałych pluszaków, ale w porę zauważyłem niebezpieczeństwo i od tej chwili starałem się mieć na baczności.



Ale nie ma tego złego... przynajmniej pies wreszcie się zerwał z łańcucha.



Upadły wszelkie płoty, mury i inne bariery... niektóre płoty jeszcze stały, ale wkrótce i one runą zmurszałe.





Tak jak ten belkowy mur postawiony na krzywy ryj i rybi ogon.



Czasem siatka i drut kolczasty pożarła rdza, a ostała się tylko brama.



I tylko bezrobotne anioły stróże z nudów grały w karty.



Ale nie wszystkie... niektóre świątki opuściły podupadające kapliczki



I podążyły tam gdzie krzyże wskazują, za mieszkańcami tej ziemi, mając nadzieję że i tam będą im potrzebne.





Ten z kapliczki powyżej chyba niedawno uleciał, bo znalazłem kilka jego piór.



Hej mamuśka! Fajrant! Nie ma już kogo ocieszać, pora zejść z piedestału.




Nie wiem jaka zagłada nadeszła i dokładnie kiedy... za sześc lat, czy może za rok? Ale tak sobie myślę, że pora zapakować sakwy i odwiedzić ponownie stryjka... tyle że tym razem złożyć mu naprawdę długą wizytę.